Znacie to uczucie powrotu z wakacji? Z jednej strony człowiek się cieszy, bo po dwóch miesiącach absolutnego rozprężenia, rutyna jest czymś co ma szanse nas uratować, a z drugiej strony ta sama rutyna wrzuca nas w kierat obowiązków i już myślimy o tym gdzie i kiedy będziemy znowu mogli cieszyć się beztroskim czasem nic nie robienia. Dokładnie i my tak mieliśmy pod koniec sierpnia, kończąc nasze wakacje w Polsce. Jedynym sensownym wyjściem z tej sytuacji było zaplanowanie kolejnego wyjazdu. Wybraliśmy miejsce, kupiliśmy bilety, obejrzeliśmy filmiki na youtube i już przebieraliśmy nogami na samą myśl o październiku…
Wróciliśmy z Polski do domu i Bartek zaczął się słabo czuć. Mówił, że jest zmęczony po podróży i, że czuje się przeziębiony. Mój mąż zazwyczaj tego nie robi, ale tym razem wybrał się do lekarza, mamy przychodnie na dole w bloku w którym mieszkamy. Jako, że żyjemy w czasach pandemii wizyta zaczęła się od testu PCR, plus rentgena klatki piersiowej i pozostałych standardowych badań. Po zobaczeniu zdjęcia RTG pani doktor stwierdziła, że płuca są czyste i najwidoczniej jest to jakiś wirus (PCR okazał się negatywny) w związku z tym najlepiej jak zostanie w łożku i to „wyleży”. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Kiedy ja w niedzielę odwiozłam dzieci do szkoły, Bartek raz jeszcze poszedł do tej samej kliniki. Inna Pani doktor nie mogła uwierzyć w to co zobaczyła, bo w tzw. między czasie przyszedł opis zdjęcia od radiologa, gdzie napisał o zapaleniu płuc. Nie leczone zapalenie płuc to nie są przelewki, a tu 3 dni bez absolutnie żadnych leków, spowodowało, że każdy oddech był walką o życie. W takim stanie zawiozłam Go do szpitala. Byłam przerażona. Do tej pory mój mąż rzadko kiedy był chory, a jeżeli ktoś z nas miał z czymś problemy ON z racji zawodu zawsze nam wszystko tłumaczył i pilnował, żeby było dobrze, a tym razem to Jemu ta pomoc była potrzebna.
Kiedy zobaczyliśmy zdjęcie jego klatki piersiowej to, aż trudno było uwierzyć, że On w ogóle mając takie zmiany jest jeszcze w stanie oddychać. Wtedy miałam jeszcze resztki naiwności w sobie i myślałam, ze wszystko będzie dobrze, przecież jest w szpitalu, dostanie dożylnie antybiotyk, to na pewno szybciej zadziała i za kilka dni poczuje się lepiej, ba pewnie nawet uda nam się polecieć w październiku na Seszele. Och naiwności moja w sumie jestem za Ciebie bardzo wdzięczna, bo bez Ciebie chyba bym tego wszystkiego nie przeszła. Oczywiście przyjęli Go na oddział ogólny, mówiąc, żeby o nic się nie martwił, bo w razie czego na Intensywnej Terapii (ICU) mają respirator i wolne miejsce dla Niego. CO?! Respirator? Matko, o czym Wy ludzie mówicie, przecież On za parę dni wróci do normy, maks dwa tygodnie, czy naiwność do nich nie przyszła? Najwidoczniej nie i jakimś cudem widzieli sprawy bardziej realnie niż ja. Poza jednym mimo kolejnych negatywnych testów PCR twierdzili, że to może być COVID, nie był!
Tej samej nocy przenieśli Bartka na Intesywną Terapię, a dzień później w rocznicę ślubu moich rodziców w samo południe został zaintubowany, znaczy to dokładnie tyle, że teraz w oddychaniu pomagał mu respirator, a On był w śpiączce farmakologicznej. Nasz ostatnia rozmowa, była tak surrealistyczna jak cała to choroba. Pamiętam jak Bartek mi powiedział, że to szybko minie, a ja prosiłam Go na wszystko, żeby do mnie wrócił i mnie nie zostawiał. Wyszłam z pokoju. Wróciłam po 30 minutach i On już spał z rurką w buzi. Oczywiście nie byłby sobą gdyby od tak poddał się pracy respiratora i zwyczajnie pozwolił mu pracować, On postanowił jeszcze w takim momencie mieć całkiem sporo do powiedzenia, tylko, że w takiej sytuacji rzeczywistość jest dość brutalna, lekarze po prostu podkręcają kurki z lekami i ciało totalnie traci kontrolę.
Wszystko co najgorsze przede mną, o tym co się zdarzyło musiałam powiedzieć dzieciom i rodzicom. W każdej tej sytuacji musiałam udawać twardziela i udawać, że wszystko jest w porządku. W stosunku do dzieci ,w stosunku do rodziców, w stosunku do znajomych i najbardzie, w stosunku sama do siebie. Paradoksalnie chyba to bycie twardzielem pozwoliło mi całą sytuację przetrwać. Zadzowniłam do Mamy, zamiast złożyć Jej życzenia z okazji rocznicy ślubu, powiedziałam o wszystkim i że sama nie dam rady. Napisałam też do Mai, że sytuacja zrobiła się bardzo poważna i chyba byłoby lepiej gdyby przyleciała bo naprawdę nie wiadomo jak to wszystko się skończy. Następnego dnia wieczorem odbierałam z lotniska mojego Tatę i Maję, jestem wdzięczna losowi, że mimo pandemii, mimo wszelkich utrudnień udało się im wszystko zorganizować w jeden dzień. Naiwność to słowo klucz w tym całym czasie. Tym razem myśleliśmy, że wszystko zajmie tydzień, może dwa, okazało się, że Tata został na 6 tygodni!
Moja codzienność w tamtym czasie była totalną abstrakcją. Pobudka przed 5 bez żadnego problemu, przez większość nocy i tak nie mogłam spać.Pierwsza rzecz to było złapanie oddechu. Po prostu! Wdech, wydech, wdech, wydech, spokój , wdech, wydech, spokój, wdech, wydech, spokój….Po około 30 minutach, byłam gotowa zadzwonić do szpitala i zapytać, jak przeszła noc. Serce przy tym zawsze przyspieszało tak bardzo, że myślałam, że mi wyskoczy. Zatykało mnie, znowu oddech był wyzwaniem! Ten stan zawsze trwał do momentu kiedy nie usłyszałam co u Bartka. Później w zależności od tego co usłyszałam oddech wracał do normy, lub przyspieszał, tak bardzo, że aż nie dało się oddychać. Bez względu na to co usłyszałam znowu musiałam być twardzielem. Musiałam powiedzieć dzieciom ze wszystko będzie dobrze, że Tata jest ok. Musiałam sama w to uwierzyć! Pamiętam jeden poranek, kiedy wiadomości ze szpitala były naprawdę złe, mój Tata wstał wcześniej, a ja zupełnie się rozsypałam na drobne kawałki. Nie mogłam przestać płakać. Przytulił mnie i powiedział:” będzie dobrze, dasz radę, dacie radę wszyscy! „. Szybko musiałam się pozbierać, bo przecież zaraz dzieci wstaną i muszę im powiedzieć, że wszystko jest dobrze. Przyszykować lunch dla Kai i ruszaliśmy do szkoły. Wracałam później do domu, czasami jechałam sama dzowniłam wtedy do mamy, była jedyną osobą z którą byłam w stanie rozmawiać. Stawiała mnie na nogi, czasami mnie tylko słuchała, czasami mówiła, zawsze mówiła, że będzie dobrze, że inaczej być nie może. Kiedy jechałam sama, Maja dołączała do mnie po 2 godzinach.
Ja mogłam być w szpitalu 24/7 miałam coś w stylu przepustki. Maja mogła być tylko w godzinach wizyt. Myślę, że i to było dosć dużym wyzwaniem dla Niej. Najtrudniejsze było otwarcie drzwi oddziału. Bartka pokój był pierwszy od wyjścia, i już od razu wiadomo było jak jest. Wchodziłyśmy i zaczynałyśmy z nim rozmowę, tak jakby wszystko było normalnie. „Cześć Kochanie, jak noc?” problem polegał na tym, że odpowiedzi nie było, zamiast głosu patrzyłam na monitor, na którym widać saturację, pracę, serca, ciśnienie, temperaturę, drugi rzut oka na monitor respiratora i jego ustawienia, później pompa z lekkami, ile ich jest? (w najbardziej krytycznym momencie było ich 16!!!!!, szesnaście silnych lekków dożylnie podawanych, w tym samym czasie). To wszystko było odpowiedzią na to jak minęła noc.
Stawałyśmy obok łóżka, trzymałyśmy go za ręce. Cały czas z nim rozmawiałyśmy, mówiłyśmy do Niego, czasami żartowałyśmy, nigdy, przenigdy nie płakałyśmy. Bartek miał ciągle wysoką gorączkę, mimo podawania Mu lekków, trzymała się w okolicy 38.8 i wyżej. W Jego pokoju było bardzo zimno, szczególnie nad łóżkiem, do tego leżał na specjalnym chłodzący kocu, przykryty był drugim. My marzłyśmy, zupełnie jak zimą w czasie największych mrozów, żeby się ogrzać siadałyśmy na kanapie pod oknem. Po dwóch godzinach Maja musiała wrócić do domu. Zazwyczaj ją odwoziłam to też był taki mój czas chwila na reset w głowie.
Pamiętam jak przyjechałyśmy razem jednego dnia, to był jeden z tych dni kiedy noc była słaba. Obie szłyśmy na lekko ugiętych nogach. Na korytarzu spotkał nas jeden z lekarzy i kolegów Bartka. Zaczęliśmy rozmawiać, to co usłyszałyśmy było jak uderzenie kijem prosto w kolona, obie upadłyśmy i nie mogłyśmy się podnieść. Powiedział nam, że stan się nie poprawia, a wręcz przeciwnie jest coraz gorzej i wygląda na to, że mam doczynienia z kolejnym tym razem szpitalnym zapaleniem płuc! Wow, jakby tego było mało powiedział nam, że prawdopodobnie podłączą Go pod ECMO (płuco-serce). Chryste, co on wogóle mówi, jakie ECMO. Byłam przerażona tym co usłyszałam i wściekła. Wściekła na lekarza, że tak delikatną wiadomość przekazał nam na korytarzu, przy Mai. Nie dał mi szans założyć na to filtra ochronnego. Po raz kolejny świat stanął, zatrzymał się, ale nie dla wszystkich, tylko dla nas. Wszyscy wokół dalej żyli normalnie, to tylko nasze życie w tym czasie się zatrzymało, to była nasza tragedia i nasz ból. To powodowało, że cała sytaucja była jeszcze trudniejsza. W takim momencie człowiek nie może zrozumieć, dlaczego inni mogą funcjonawać noramalnie. To wszystko odbiera racjonalne myślenie. Weszłyśmy to Bartka pokoju, zasczęłyśmy naszą normalną rozmowę…ECMO nidy nie było potrzebne.
Czas takiej choroby to jest niesamowity sprawdziań dla wszystkich. Okazało się, że jesteśmy milionerami. Mamy wokół siebie wiele życzliwych osób, które nas bardzo mocno wspomagały. Jedna nasza znajoma, która jest niezwykle duchową osobą, zorganizowała modlitwę za Bartka codziennie o 18 czasu Abu Dhabi, ludzie z całego świata modlili się za Niego. W domu Maja z Kają zapalały białą świczkę, ubierały się na biało i dołączały do tej globalnej medytacji. Dostawaliśmy zdjęcia z całego świata. To było absolutnie fenomenalne. Byli z Nim ludzie, którzy nigdy Go nie poznali, ale świetnie wiedzieli jak bardzo w takim czasie jest mu to duchowe wsparcie potrzebne. Joe Dispenza, którego mój mąż uwielbia już dawno udowodnił jak skoncentrowane pozytywne myślenie o kimś lub o czymś może wspomóc procesy naprawcze.
Ludzie wysyłali nam jedzenie do domu, pamiętam jak jednego dnia wróciłam i zobaczyłam na twarzach moich dzieci uśmiechy znaczące tylko jedno, jakaś dobra dusza zamówiła Shake Shack…W czasie kiedy Bartek spał, Kaja miała swoje 7 urodziny. Najpierw wszyscy mieliśmy nadzieję, że Bartek zrobi Jej niespodziankę i się obudzi przed, niestety tak się nie stało, a wręcz przeciwnie tego dnia Jego stan się pogorszył. Naszczęscie znowu dzięki ludziom wokół Kaja miała cudowny dzień!
Kaja wogóle całej tej sytuacji do konca nie rozumiała, powiedziałam Jej, że tata śpi w szpitalu, ale nie dlatego, że jest na dyżurze, tylko jak śpiąca królewna, cały czas. Kaja zapytała mnie: Mamo, a Ty kochasz tatę? Odpowiedziałam, że bardzo. „To dlaczego Go nie pocałujesz, żeby się obudził?”. Jak ja bardzo chciałam, żeby to było takie proste! Całowałam codziennie i prosiłam, żeby się obudził.
Posłuchał 23 września. Proces budzenia był dość długi, zajął dobry tydzień. Pierwszym etapem, było zrobienie tracheotomii. Później powolne zmniejszanie lekków i ustawień respiratora. 23 września to dzień zmartwychwstania mojego męża. Wszysycy mi mówili, że kiedy się obudzi będzie bardzo słaby. W moim rozuminiu oznaczało to, że nie będzie miał siły isc sam do toalety. Znowu naiwność…okzało się, że to oznacza, że nie ma siły nawet podnieść ręki, a Jego ciało straciło większość mięsini, ale to już temat na kolejny wpis.
Dziś 9 grudnia o godzinie 12:00 ma wykład w szpitalu o tym co to znaczy wrócić do życia. Chodzi, oddycha, ćwiczy, medytuje, jest z nami!
Justynko, te doświadczenia nas zmieniają. (Tak jak u nas 2,5 roku temu.) To, co było cenne staje się jeszcze cenniejsze. Cieszę się, że Bartek jest ciągle z nami, na tym ziemskim padole. Nic nie wiedzieliśmy. Teraz wiemy i przesyłamy duchowo uściski. Renata&co.