Czytałam kiedyś taką książkę o życiu, napisaną z dużą dawką ironii i dystansu do całego świata. „Zupa musi być” Magdeleny Kołodkiewicz jest jak dla mnie absolutnym majstersztykiem, chociaż domyślam się, że wiele osób uzna, ba nawet uznało ją za grafomańską (co to wogóle znaczy?). Ja czytałam o sobie i było to dla mnie bardzo pocieszające, że nie jestem jedyną osobą na świecie, która boryka się ze żmudną matczyną codziennością. Tytułowa zupa, była pretesktem do dywagacji o życiu, doświadczeniach, rozterkach itd.
Piszę o tym dlatego, że pomyślałam sobie, a co mi tam i ja napiszę książkę, taką właśnie grafomańską, lekką, łatwą i przyjemną, taką jak napisała Magdalena, taką, żeby każda Halinka mogła się pośmiać i pomyśleć, że to może trochę o niej. Otworzyłam worda i zaczęłam tak po prostu, pisać to co „ślina na język przyniesie”, a włąściwie głowa wymyśli o ręce wystukuja w klawiaturze. Bardzo szybko odkryłam dwie prawdy, po pierwsze najlepsze powieści, to ja tworzę w głowie, w trakcie gotowania, jazdy samochodem po dzieci, chociaż ostatnio ten czas intensywnie wykorzystuje na audiobooki i płytę Lady Gaga (tak po Star is born i filmie o Niej na Netflix, nie mogę przestać – pełna obsesja i podziw z mojej strony!), niemniej to właśnie wtedy wskakują mi najlepsze pomysły i teksty same się układają w logiczną całość.
Niestety zazwyczaj nie mam jak tych myśl zapamiętać, ani dyktafonu przy sobie (tak wiem, że iphone ma, ale…chcę być dramatyczna, a tak naprawdę to nie cierpię słuchać swojego głosu i nie wiem, czy zniosłabym słuchania samej siebie z tą nutką przekory w głosie), ani notesu, ani długopisu, no po prostu wszystko źle i niedobrze i kiedy myślę sobie, ok jestem gotowa siadam i piszę to wena odpływa. Siedzę przed komputerem, przed białą stroną word i sama jestem dokładnie jak ta biała strona, nic, zero, żadna myśl, żedne inteligentne, albo grafomańskie zdanie nie chce pojawić się w mojej głowie, tak żebym mogła je zapisać. Oczywiście wtedy rezygnuje i czekam na kolejny przypływ mądrości.
Druga sprawa, to zrobić wpis na FB, czy nawet na blogu, to w sumie, żadna filozofia. Im krócej tym lepiej, bo przecież nikomu nie chce się czytać tyrad na dwieście stron (od tego są książki, a po nie sięgają Ci co takie tryday lubią), a tu dupa 600 słów i twórczośc zakończona, nie mam pomysłu na więcej, nie wiem nawet o czym mogłabym pisać, bo mi by pomysłów na zupę zabrakło, żeby zrobić dzięki niej więcej niż dwa rozdziały, u mnie w domu jest standardowa zupa śmieć czyli co w lodówce ląduje w granku, później cudowny blender zamienia to w pakę, potocznie zwaną zupą krem (jedyny sposób na to, aby mój Staś przyswoił jakieś warzywa), zatem zupa papka jest niemalże codziennie. Czasami i od wielkiego dzwonu i tylko dla dzieci (bo my mięsa nie jemy) zdarzy się rosół, a później pomidorowa. U Kołdkiewicz, zupa też jest codziennie i codziennie inna!!!!! Zarzutka, pieczarkowa, ogórkowa, rosół, kapuśniak, zacierkowa, pomidorowa, dyniowa… miała o czym pisać!
W piątek rano zasiadłam przed pustą kartką worda i pomyślałam, a wezmę to na spontan i po prostu zacznę pisać co mi w głowie zaświta. I zaczęłam , szło jak po grudzie, bo najpierw oczywiście nic, a poźniej ręce nie nadążały za głową (myślę o kursie bezwzrokowego pisania, bo może to pomoże, a ja przez chwilę będę bardzo zajęta). W bólach wielkich powstały dwie strony, ale po nich usłyszałam jakże stymulujące: „Mamoooooo!!!!!!……”. Odeszłam od komputera, żeby sprawdzić co to za dramat i oczywiście już w trakcie tego arabskiego weekendu nie usiadłam do niego. Wczoraj w sobotę wieczorem, zasiadł przy nim Bartek, no musiał napisać esej do swojej szkoły i krzyczy z pytaniem do mnie „czy to co pisałaś w tym wordzie to jest Ci potrzebne?”. Matko ja pisałam coś w wordzie? O czym on do mnie mówi????? Odkrzyknęłam „nie, możesz wykasować”. Dziś rano kiedy, już wszyscy wyszli z domu, ja sięwykąpałam i wstawiłam zupę śmieć, przypomniałam sobie o moim nowym bestsellerze. Usiadłam przed komputerem, zanim zaczęłam zajmować się tworzeniem jeszcze sprawdziłam w Internecie czy mogę kupić taki namiot co to się rzuca, a on się sam rozkłada, bo z czwartku na piątek mamy razem ze znajomymi pod takim namiotem nocować, a ja mówiąc szczerze znam nas i coś tak czuje, że tych campingów to za wiele nie będzie, więc mówiąc szczerze najchętniej bym to cudo pożyczyła i kiedy sprawdziłam, że owszem są i nawet nie kosztują petrodolarów, to w tym samym momencie przypomniałam sobie to wieczorne Bartka pytanie.
Nosz cholera jasna pytał o moją powieść, o mój bestseller, o mojego pulizera, nike czy co tam za książki dają. Wykasował na zawsze, a ja nie pamiętam nawet o czym tam pisałam i co stworzyć próbowałam. Niby mogłabym jak Gregory David Roberts, autor Shantaram. Powieść ma dobrych 800 stron!!!! On pisał ją z więzienia i 8 razy zabierano Mu już prawie skończone wersje, a mimo to udało Mu się książkę napisać i moim skromnym zdaniem to jedna z lepszych książek jakie kiedykolwiek czytałam.
Wniosek z tego jeden, od czasu do czasu skrobnę sobie coś na blogu, poczuje się dzięki temu lepiej i spełnie literacko.
Pulizer zapisany jest jako Dokument 6 🙂
Oooo Ty naprawdę czytasz moje wpisy! Jakoś mnie to nie pocieszyło, miałam nadzieję na kolejną wymówkę…wena uciekła 😂😂