oh miałam nadzieję, że nigdy nie poczynię tak pseudo celebryckiego wpisu i publicznie nie będę deklarowała mojej chęci zmiany, ale co zrobić, czasem człowiek jest zmuszony sięgnąć po środki ostateczne, czyli „publiczna deklaracja poprawy”, bo przecież jak się do czegoś zobowiązać to tylko publicznie, ludzie potrafią bezlitośnie rozliczać nas ze wszystkiego. Tu trochę na tą nagonkę i galopującą krytykę liczę, mam nadzieję, że komentarze będą do bólu paskudne, a wtedy we mnie zbudzi się jeszcze większa chęć udowodnienia wszystkim, że nie mają racji.
Moja waga i jej górki i dołki, to dla mnie temat dnia codziennego, wiem już, po wielu latach, że w dużej mierze to temat zastępczy i pozwalający mi trzymać się z daleka od tego co tam naprawdę w dupsko gryzie, nie mniej samo się nie zrobi.
Pomału pracuje nad moim tematem zastępczym, ale o tym na razie cicho, może nie wszystko będę musiała ogłaszać publicznie? chociaż znając mnie ….
No nic w każdym razie nasza przeprowadzka to był niesamowity stres, z którego nie zdawałam sobie sprawy.
Oczywiście sama logistyka była dość wymagająca, ale mówiąc szczerze to w sumie był punkt najprostszy, bo kiedy już znaliśmy daty wiedziałam, że muszę zadzwonić do różnych firm przeprowadzkowych wybrać najlepszą ofertę, zapłacić i mieć to z głowy.
Byłoby to proste, gdyby nie fakt, że ja jestem mistrzynią dramatu i oczywiście każde chociażby przeczytanie kolejnej oferty powodowało u mnie stan przed zawałowy.
Nie to jednak było najgorsze, tylko cały stres jaki w tym czasie we mnie się nagromadził. Nie byłam pewna czy nasza decyzja jest słuszna, czy rzeczywiście robimy dobrze, a tu nagle całemu światu musiałam udowadniać, że lepiej być nie może.
Swoje wątpliwości wylewali na nas wszyscy znajomi i nieznajomi, rodzina, bliscy, a co najgorsze my sami. Do tego wszystkiego dzieci, za które przecież bierzemy odpowiedzialność na całe życie i to nie tylko nasze wspólne dzieci, ale też Maja. Jak to wszystko na nich wpłynie, jak to ich zmieni i co spowoduje w ich nie tylko młodzieńczym, ale również i dorosłym życiu.
Rozmowy po świt, ze sobą nawzajem, sami ze sobą, różne wnioski i rollercoaster emocji, jednego dnia euforia, drugiego kompletne zwątpienie, ciężko było zachować pokerową twarz i wciąż i w około powtarzać „tak, to dobra decyzja”.
Do tego wszystkiego cały proces ciągnął się miesiącami i to wszystko dodatkowo trzymało nas w niepewności. Najtrudniejsze były pytania o szkołę Jasia, bo ze Stasiem sprawa była jasna, po prostu musiałby zacząć kolejny rok ze swoją klasą w swojej starej szkole, Jaś natomiast zaczynał high school. Dostał się do grammar school, co było konsekwencją mega wzmożonej pracy przez wcześniejsze dwa lata – z perspektywy czasu i zmiany, jak zaszła w naszym życiu, uważam, że cały stres był zupełnie bez sensu.
Chociażby dlatego uważam, że dobrze, że na taką zmianę się zdecydowaliśmy, to zaoszczędzi Stasiowi i Kai niepotrzebnych matczynych wrzasków, dodatkowych godzin z książkami i lekcji z korepetytorami.
Martwiłam się o wszystko, każde pytanie powodowało we mnie coraz to większą niepewność, czy rzeczywiście robimy dobrze? ha do dziś nie znam odpowiedzi!!!!
Martwiłam się, że nie będziemy widzieli się z rodzicami tak często jakbyśmy chcieli, że będziemy tęsknić, że oni będą tęsknić, martwiłam się o znajomych itd.itp.
Te wszystkie moje smutki powodowały, że zdrowe odżywianie nie istniało i paradoksalnie nie był to wizualnie mój najgorszy czas, bo smutki mają to do siebie, że powodują, że się nie chce zbyt jeść. Później się chce i tak dalej znacie to?
Niemniej czas samej przeprowadzki pozwolił mi zrzucić kilka zupełnie zbędnych kilogramów, także z dumą i całkiem luźnymi spodniami zasiadłam w samolocie.
Pomyślałam sobie ufff jak przyjadę, zacznę zdrowo jeść, będzie ciepło i jeszcze schudnę – matko jak ja mogłam się tak pomylić!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Zamiast schudnąć przytyłam, bo nagle nic już nie musiałam, a może wręcz przeciwnie musiałam jeszcze więcej, musiałam udowodnić sobie samej, że zrobiliśmy dobrze!
Acha umiem wszystko wytłumaczyć wszystkim wkoło, ludzie twierdzą, że uwielbiają ze mną rozmawiać, że zawsze jestem spokojna i racjonalna, no cóż gówno prawda!
Najlepiej wie o tym mój mąż, ale jeszcze lepiej wiem o tym ja sama.
Nie potrafię nad sobą panować, moje emocje targają mną jak wiatr jesiennymi liśćmi i to nie tam taki sobie zwykły wiaterek, a porządny huragan, którego można doświadczyć na wyspie.
Ciągle pytam jak w szkole, czy dzieci są w porządku, czy nauczyciele fajni, jak arabski, czy dajecie radę? Jak w pracy, czy pacjenci normalni, czy da się z nimi rozmawiać, jak koledzy, jak plany? Dzwonię do rodziców i pytam czy jest ok? i wiem bo słyszę, że nawet jak mówią, że jest ok, to wcale super nie jest.
To wszystko powoduje, że znajduje sobie moje uspokajacze , moje jak to się mówi „comfort food”, pech chciał, że wyjątkowo uspokaja mnie czekolada! Niby to całkiem logiczne i wiem, że nawet bardzo zdrowe, o ile nie zjada się jej na tony i to codziennie. Dzięki temu mam 4 kg do przodu. To to jeszcze pal licho, ale czuje, że zaczynam się sypać i to na rok przed 40! Zaczynają boleć mnie plecy, zaczyna mi się nie chcieć chodzić, zaczyna mi się nie chcieć rano wstać, żeby poćwiczyć, a przecież jeszcze nie tak dawno temu przebierałam nogami na samą myśl o pilatesie o 6 rano.
Jak to mówią enough is enough czy jak to mówią tutejsi halas, czy jak to mówimy my koniec! Wystarczy!!!!
Zaczynam czas dla siebie, wracam do ćwiczeń, wracam do zdrowego żywienia, tak przy okazji może ktoś zna super dietetyka, który będzie chciał ze mną współpracować, mam tu pewien pomysł, ale o tym za czas jakiś o ile uda mi się znaleźć kogoś do pomocy.
Myślałam, żeby zacząć od postu dr. Dąbrowskiej, ale obawiam się, że to kolejny temat zastępczy i nie chodzi mi o to, żeby osiągnąć sukces w 42 dni, a później kolejne porażki.
To ma być zmiana raz a dobrze, raz na całe życie!!!!!!!
Głowę już czyszczę i odpowiadam po raz ostatni wszystkim którzy ciągle pytają, jest nam tu dobrze, dzieci są szczęśliwe, co będzie na razie nie wiem, czy decyzja była słuszna to się okaże za parę lat, chociaż już dziś można się spodziewać, że bilans ma szansę wyjść na zero. To nie ma na razie znaczenie, póki co tu na swoim własnym blogu zaczynam nową podróż, nową przygodą, do samej siebie.
Tu będę wrzucać nie tylko rzeczy o FIT ciele, ale również o FIT głowie, bo w życiu musi być równowaga, inaczej zawsze coś będzie nie tak!
Poniedziałek wszędzie na świecie poza Bliskim Wschodem to początek nowego tygodnia i początek nowych możliwości, biorąc pod uwagę, że jest jeszcze całkiem rano, może ktoś się do mnie, w tej mojej FIT przygodzie, przyłączy.
Cokolwiek zadecydujecie, życzę Wam i sobie przede wszystkim wytrwałości!
Go girl!