Chyba nigdy nie pokocham budzika o 4 rano. Chociaż dziś wstałam dość chętnie, bo wiedziałam, że już zaraz zobaczę dzieciaki!!!!!
Dom zamknięty, po raz pierwszy od 8 lat w Londynie nie mam nic. Chociaż nie do końca jest to prawda bo nasze koty nadal są w hotelu i czekają na swój lot. Mamy wiadomości, że są w porządku i dobrze się zaadoptowały, aczkolwiek nie będę o tym pisała bo mi się serce ściska, więc na razie ciiiiiiiiii.
Operacja Przeprowadzka już prawie zakończona! Zostało nam dolecieć do AbuDhabi, ale to w czwartek. Muszę przyznać, że strach ma wielkie oczy! I jak mówią mądrzy ludzie lepiej nie budować w głowie scenariuszy. Ja cały czas uczę się tego i przyznaje, że idzie mi coraz lepiej, aczkolwiek wiadomo, że jak osiągnęło się w czymś czarny pas to trudno od tak to w sobie zmienić.
Jestem z siebie bardzo dumna! Poradziłam sobie, ba nie byłabym sobą, gdybym w tym czasie kilka razy nie urządziła małych dramatów, których najczęstszą ofiarą był Bartek, ale muszę przyznać, że znosił to z godnością! Ma On do mnie sporo cierpliwości, ale mysle, że nikt inny nie dostarczyłby mu takich emocji! Jednym słowem nie pozwalam mu na nudę.
Synchronizację mamy idealna ja tu pisze o nim, stukając literki na telefonie, czego wyjątkowo nie lubię robiąc wpis, a tu wiadomość od Bartka:”Jak ci? Jak ostatni poranek jako londynczyk??? Masz smutka czy pozytywa?”
Dobre pytanie! To ja byłam londynczkiem? Wow nigdy tak o sobie nie pomyślałam.
Co mam? Pozytywa połączonego z sentymentem. Takie miłe uczucie. Wczoraj chodziłam po Londynie zupełnie tak jak chodzę po Warszawie. Po prostu byłam w swoim mieście. Zajrzałam do swoich ulubionych miejsc, sklepów, zakamrków i wiem, że będę tu wracać, jednocześnie cieszę się na nowe. To tak jak dostaje się prace marzeń i człowiek z radością przebiera nogami na samą myśl o pierwszym dniu. Mam to samo.
Cieszę się!
Zaczynam boarding, to już ostatnia prosta, dla mnie to na pewno wyjątkowa niedziela…