Długo mnie tu nie było, nawet bardzo wow, praktycznie cały miesiąc.
Taki blog to raczej nie ma szans na przeżycie, coś mi się zdaje.
Wytłumaczę się, chyba najbardziej sama przed sobą, dlaczego mnie nie było na moim własnym blogu.
Hmmm nie uwierzycie, bo samej mi trudno w to uwierzyć, ale to przez to, że postanowiłam, przepraszam co wrażliwszych na niuanse językowe, srać szczęściem.
No tak dokładnie, postanowiłam sobie, że każdy dzień będzie szczęśliwy, że znajdę, to szczęście w każdej czynności. I co takiego złego? No nic, tylko może przez miesiąc, jakoś tych tycich szczęść nie dostrzegałam, więc i nie pisałam. Bo ileż można pisać, że rozlało się mleko, ale to nic, nie ma się co przejmować, że nie mamy czego pić, za to mamy cudowną plamę w kształcie słońca na nowiutkim białym dywanie.
Hmmm i tak do mine dotarło, że chyba za dużo na siebie wzięłam. Nadal uważam, że szczęście jest wszędzie, ale wiem też i czuję to całą sobą, że musi w życiu być równowaga. Słabe chwile są tak samo potrzebne jak te dobre. Dlaczego? Dlatego, że dzięki nim na pewno bardziej doceniamy, kiedy w naszym życiu wszystko idzie tak jak sobie tego życzym, ale też dzięki tym gorszym momentom, możemy się zatrzymać i zastanowić, czy aby na pewno, chcemy dalej iść w tym kierunku w którym idziemy.
Drobne niepowodzenia, to takie nasze przystanki, możemy wówczas na chwile się zatrzymać i zastanowić, przemyśleć, spojrzeć na sytuacje z innej strony.
Ha ja wcale nie jestem chodzącym ideałem. Wręcz przeciwnie, ostatni miesiąc to porażka goni porażkę, no bo miałam się zacząć odchudzać przed latem, a tu już lipiec, a koło ratunkowe wokół talii jak było tak jest. I jakoś tym razem nie pomaga mi żadna motywacja, nawet znajome dziewczyny co pijąc tylko koktajl z jarmużu wyglądają już o niebo lepiej niż Małgosia Rozenek, ani zdjęcia motywacyjne trenerów fitnes, które z lubością oglądam na Insta, ani nawet fakt, że zapisałam się na pilates reformer i wiem, że gdybym zwaliła ten zbyteczny balast to wykonanie, ćwiczenia pt. syrenka byłoby dla mnie jak bułka z masłem. Ale nie ja z uporem maniaka, zakupuje kolejne bagietki i smaruje je obficie masłem(a to nie koniecznie o taką bułkę z masłem chodzi), myśląc sobie że odchudzanie zacznę od jutra.
Zresztą nie tylko poległam z odchudzaniem przez ostatni miesiąc, jakoś chyba opuścił mnie mój „Anioł Spokoju”, bo kiedy wczoraj dowiedziałam, że mamy kolejne kłody pod nogi w realizacji naszego projektu, to, aż sama nie mogłam uwierzyć ile nie cenzuralnych słów ja znam.
Wow, a jaka byłam wylewna w ich wypowiadaniu w różnej możliwej konfiguracji, trochę szkoda, że tego nie nagrywałam, bo dziś nie jestem w stanie powtórzyć tego szalonego potoku słów, a wierzcie mi był on naprawdę nie przeciętny.
I kiedy już myślałam, że ten miesiąc pt. jest do dupy, się nigdy nie skończył, na horyzoncie całego zła pojawił się wyjazd mojego najstarszego syna na PGL, czyli pięciodniową wycieczkę szkolną.
Jasiek był nią bardzo podekscytowany, ale też mówił, że będzie tęsknić, za nami. Słodziak na maksa!
Poczucie absolutnego szczęścia, które zdecydowanie przerwało lawinę tych moich miesięcznych smutków, było to jak Jaś żegnał się ze Stasiem. Staś popłakał się. Powiedział, że nie chce zostać bez Jasia, no co ten przytulił Go i powiedział:
„Stasiu, teraz kiedy ja jadę na PGL, a Taty nie będzie w domu, Ty jesteś mężczyzną i pamiętaj, żeby opiekować się Kają i Mamą.”
WOW, daję słowo, że mój syn nie przestanie mnie nigdy zaskakiwać, swoją odpowiedzialnością i dojrzałością ponad wiek.
Nasz najstarszy syn jest na swoim pierwszym samodzielnym wyjeździe, mam nadzieję, że będzie się tam super bawił. Ja dziś z moim kolejnym mężczyzną Stasiem mieliśmy dzień rozpusty w Londynie,bo na szczęście dziś był INSET day, czyli ni mniej ni więcej dzień wolny od szkoły. Złapaliśmy trochę warszawskich klimatów, bo lunch zjedliśmy w Vapiano (Staś uwielbia to miejsce). Trochę posnuliśmy się po mieście.
Dawno nie mieliśmy czasu tylko we dwoje!
Coś mi się zdaje, że optymizm wraca…hmmmm może jednak zacznę to odchudzanie!
Spokojnego wieczoru!!!