O rany, ale ja tęskniłam, dawno mnie tu nie było. Nie mieć czasu na własnego bloga, to znaczy, że albo człowiek jest mega zapracowany, albo coś słaba organizacja czasu u tegoż człowieka czyt. mnie jest.
Działo się, oj działo, ja codziennie obiecywałam sobie, że napiszę o tym wszystkim, ale jak juz otwierałam komputer to zazwyczaj, któremuś dziecku przypominało się o moim istnieniu i wówczas, natychmiast i w tej właśnie chwili musiałam rozwiązać problemy całego świata (na marginesie nawet teraz jak usiadłam, bo wydawało się, że wieczór spokojny słyszę jak chłopcy się kłócą, bo Jasiek przepytuje Staśka z francuskiego – boże daj cierpliwość!), albo zrobić szybką kanapkę czy inną równie inteligentną kolację bo dzieci nagle dostawały głodowego skrętu kiszek.
Takie „rozpraszacze” powodują, że choćby wena twórcza była nie wiem, jak wielka, to w takim momencie ginie i nie daje się odnaleźć, przynajmniej jak tak mam z moją weną.
Opowiem Wam o zeszłym weekendzie, bo było wyjątkowy i jako, że ten blog to trochę taki mój wspominacz codzienności to chciałabym bardzo zapamiętać ten właśnie czas.
Dlaczego? Bo spełniło się kilka marzeń, mówię poważnie. Jasiek w sobotę miał jechać na nurkowanie w jeziorze. Miał zejść na głębokość 15 metrów. Jego pierwsze poważne, prawdziwe nurkowanie. Do tego wszystkiego miał jechać sam, bo jak zawsze dyżur w szpitalu itd.
Pierwsza niespodzianka przytrafiła się w piątek wieczorem, okazało się, że Bartek nie ma dyżuru i jedziemy z Jankiem. Mam dzieci anioły, wstali wszyscy o 5 rano, a o 5:30 byliśmy już w drodze do Walii.
Oczywiście pogoda w Walii oznacza zawsze kilka stopni mniej niż w Londynie, acha i tak też było tym razem. W Londynie słońce, a w Walii deszcz i zimno, może nie miałabym nic na przeciwko, ale biorąc pod uwagę, że był 20 maja, a ja byłam w kurtce puchowej i marzłam, to jakoś nie za bardzo znajdowałam radość z pogody.
Za to Jasiek był w niebo wzięty. Pogoda absolutnie nie miała dla Niego znaczenia, czy pada, czy się jest pod wodą to nadal jest dość mokro! Okazało się, że nurkowanie, będzie trwało jakieś 5 godzin. Super! tylko co ze sobą zrobić przez tyle czasu, gdyby,m była sama to na pewno wykorzystałabym czas na siedzenie w kawiarni i czytanie książki, ale do zabawienia mieliśmy dwójkę młodszych dzieci.
Okazało się, że jesteśmy tylko godzinę drogi od Birbury, zawsze chciałam tam pojechać, tyle słyszałam o tej najpiękniejszej wiosce w UK, słynącej ze swoich malusieńkich domków, a nigdy nie miałam okazji tego miejsca odwiedzić, a tu proszę taka okazja.
Oczywiście pojechaliśmy. Wioseczka, jest urokliwa, wygląda trochę jak Shire z Hobbita, maleńkie domki (cottages) są ekstremalnie małe i to właśnie powoduje, że wyglądają tak pięknie i bajkowo. Co najciekawsze nadal są zamieszkałe.
Nie wyobrażam sobie mieszkać w takim maleństwie, na pewno nie są to dom dla ludzi powyżej 165 cm, ale co najciekawsze, ludzie marzą o tym, żeby właśnie w takim maleńkim, starym domku zamieszkać…hmmm no cóż nie wolno oceniać cudzych marzeń nieprawdaż?
Nie mniej jednak spacer był cudowny. Kiedy wróciliśmy po Jasia, okazało się, że Jego dzień, był bardzo udany. Opowiadał nam co widział pod wodą, opowiadał o swoich wrażeniach jak to jest skoczyć to wody, gdzie dno jest na 70 metrach.
Dla mnie największym odkryciem tej soboty jest fakt, że mój 11 letni syn, ma już swój świat do którego ja nie ma dostępu bo nurkowaniem się nie zajmuje. Moje małe dziecko widziało więcej ode mnie, doświadczył tego jak to jest pod wodą, ale nie tam pod wodą jak się założy maskę w morzu, coby ryby podglądać, a gdzieś jeszcze głębiej, dalej, poważniej.
To jest naprawdę duża rzecz, jak człowiek widzi, że jego dziecko idzie do przodu, jak widzi, że już w wielu rzeczach to właśnie dziecko go wyprzedziło. I dobrze tak ma być! Mam nadzieję, że to mu da tylko zapał i odwagę do tego żeby iść jeszcze dalej.
Po zimnej walijskiej sobocie, przyszedł czas na ciepłą angielską niedzielę. Serio pogoda była taka, że tym razem dobrowolnie wybraliśmy się na plażę, żeby skorzystać z uroków nadmorskich angielskich miasteczek.
Jak będziecie mieli kiedykolwiek okazję wybrać się nad morze, to moim ulubionym kierunkiem jest Broadstairs. Po drodze jest mnóstwo plaż, wszystkie są piaszczyste, więc radocha dla dzieci przeogromna. Poza tym jest tam po prostu pięknie!
I do tego jest najlepsza neapolitańska restauracja w tej części Anglii, wiem co mówię, bo potwierdzili to rodowici włosi!
Czy można chcieć od życia więcej, kiedy spełniają się marzenia?! Wydaje mi się, że można tylko chcieć, żeby to się nie zmieniało, żeby zawsze zdrowie pozwalało na takie radości, no i w miarę możliwości, żeby po neapolitańskim jedzeniu nie przybyło nam nawet grama, a to już nie lada wyzwanie…
Spokojnej Nocy….






