Marzył mi się taki ładny przedświąteczny wpis. Ze zdjęciem, które pokazuje jak to wspaniale przygotowuje się do nadchodzących świąt.
Coś w stylu pani Rozenek. Posprzątane mieszkanie, piękne dekoracje, świeczki, herbata zimowa w kubku, no po prostu idylla.
I tak o takim wpisie myślałam od wczoraj, o tym, że opisze jak to dekorowaliśmy choinkę, tu pragnę od razu zaznaczyć, że nic takiego jeszcze się nie wydarzyło. Radośnie i rodzinnie lepiliśmy pierogi i mieliliśmy mak na świąteczny makowiec, wszyscy ubrani w stylowe domowe ubrania jak najbardziej w stylu hygge, bo przecież teraz wszystko jest hygge.
Do tego niepostrzeżenie i miękko miałam przejść do wątku nowojorskiego, wspominając nasz wyjazd, tak żeby płynnie nastąpiła kontynuacja opisu rozpoczętego w poprzednim wpisie.
Jak to wszystko pięknie wyglądało, kiedy to planowałam.
A tymczasem rzeczywistość nieco się rozjechała z planami. Zamiast choinki, przyciągnęłam do domu pięć krzeseł z Ikea, nic nadzwyczajnego większe rzeczy umiałam na plecach przytachać. Tylko tym razem byłam tam sama z trójką dzieci w weekend przed Świętami, kto da więcej?!!
Wszystkim, którzy dzieci mają nie muszę tłumaczyć jak cudowny, niedzielny poranek sobie tym zafundowałam, bezdzietnym opowiadała nie będę, bo przyczynię się tym samym do spadku urodzeń, a z tym i bez tego wpisu nie jest ostatnio najlepiej.
Po Ikea wybraliśmy się do polskiego sklepu po kapuchę i grzyby, w końcu Święta idą. I tu muszę od razu zaznaczyć, że kupienie kiszonej kapusty w Londynie to nie jest nic, a nic oczywistego. Przypomina to stare dobre komunistyczne czasy, z tym że ludzie wtedy stali w kilometrowych kolejkach po szynkę i przy odrobinie szczęścia udawało im się 2 plasterki kupić. Bardzo podobnie jest teraz ze wszystkim co Polskie w polskich sklepach właśnie.
Oczywiście kapuchy i grzybów w jednym sklepie nie było. Też mi wielka sensacja powie każdy mieszkaniec polskiego miasta i wsi. No nic tylko następny sklep jest 5 km dalej, tu pewnie zrozumieliby mnie Ci co z Bieszczad czy jakiś Mazur głębokich.
Jak wróciliśmy do domu to już szanse na romatyzm były zerowe. To już było prawdziwe pole bitwy. Dom wyglądał jak prawdziwe pobojowisko bez szans na stylowe foty. Patrząc na to wszystko wiedziałam, że nawet jak to odgruzuje to na pewno zabraknie mi weny twórczej.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym po prostu usiadła i odpoczęła, no nie bo po co, przecież byłoby wtedy za mało dramtycznie. Pomyślałam, że spróbuje zrobić pierogi i to bezglutenowe, ze względu na Stasia. Pomysł był skazany od samego początku na niepowodzenie. Pierogi bezglutenowe nie istnieją!!!! Nie wyszły, za nic na świecie.
Wyszły za to całkiem dobre glutenowe, zrobiłam ich całą „furę” sztuk 30 🙂 wiem śmiechu warte. Dziś nie ma po nich nawet śladu, już wczoraj nie było!
Jedno wiem, że pierogi robić umiem.
Dzień zakończył się cudownym spotkaniem towarzyskim na skype z przyjaciółmi z Polski. Było mega! Jedyna różnica to to, że oni siedzieli w swoim domu, a my w swoim, ale było zupełnie tak jakby nie było ekranu.
To takie nowe odkrycie, że jak się chce to zawsze można. Można zrobić zakupy z trójką dzieci w najbardziej „ruchliwy” weekend, można zrobić pierogi, których nie robiło się nigdy w życiu i można spotkać się z przyjaciółmi, mimo, że jest się 1700 km dalej.
Można WSZYSTKO, trzeba tylko CHCIEĆ!!!!!!!!!!!!!

Jesteś Wielka! Motywacja!
🙂 Dziękuje!!