Jestem!!! Chociaż chwile na blogu wyglądało tak jakbym zniknęła.
Jak zaczynałam pisanie jakieś prehistoryczne osiem wpisów temu 🙂 obiecałam sobie, że będę bardzo zdyscyplinowaną blogerką.
Założenie było, że wpisy będą regularne i zawsze zakończone pozytywem, bo to taki blog gdzie ma być tylko na plus…
I CO???? Ano nawaliłam, mam pierwszą bardzoooo długą bo dwutygodniową przerwę. Czternaście dni bez wpisu to jak jeden dzień bez bycia na „pudelku”, kiedy jest się polskim celebrytą. Grozi mi medialna śmierć, a przecież już widziałam oczami wyobraźni jak odbieram nagrodę w stylu „najlepszy blog roku”.
Dlaczego nawaliłam? o to dobre pytanie 🙂 sporo się działo, a ja nie umiałam się zorganizować ze wszystkim, człowiek cały czas się uczy nieprawdaż.
Muszę przyznać, że każdy dzień, kiedy nie pisałam, był tak naładowany po brzegi, że po raz pierwszy musiałam zastanowić się nad tym jak najlepiej to wszystko opisać, bo gdyby przyszło mi do głowy napisać wszystko w jednym wpisie, wyszła by z tego niezła powieść.
Zaczną od tego co najważniejsze NEW YORK, NEW YORK!!!!!!!
(Tu na marginesie zaznaczę, że próbowałam wrażeniami dzielić się na bierząco używając mojego telefonu, ale „dziubanie” po jednej literce doprowadzało mnie do szału.)
Wyjechaliśmy z Bartkiem na nasz pierwszy, wspólny dorosły wyjazd. Mogliśmy wszystko, bo oto po raz pierwszy, od kiedy się znamy (12lat!!!!!!) udało nam się wyjechać bez żadnego dziecka, narodzonego czy nienarodzonego, bez tłumaczenia, że jest to wyjazd w „interesach” (głównie kiedy to Bartek ma zjazd, a ja jadę na doczepkę i dość szybko staję się piątym kołem u wozu, bo o czym tu nie z lekarzem rozmawiać na zjazdach lekarskich) i do tego wszystko trwało dłużej niż 24 godziny.
Power był bardzo nasz, Bartka 44. urodziny i nasza 11. rocznica ślub, oba wydarzania tego samego dnia 10.12.
Latem, kiedy „przeciągneliśmy” dzieci 17 km po Manhattanie, a te nie wiedzieć czemu marudziły, że są zmęczone i bolą je nogi, obiecaliśmy sobie, że wrócimy tu sami.
Jak tu wrócić samemu, kiedy ma się troje dzieci i dwa koty i do tego mieszka się w Anglii.
Jedyny sposób to mieć NAJLEPSZYCH rodziców na świecie, którzy zawsze kiedy tylko mogą przychylają nam gwiazdek z nieba!
Już na lotnisku było nam nieco nieswojo. Nie musieliśmy siedzieć w specjalnym kąciku zabaw dla dzieci, gdzie większość rodziców ma nadzieje, że pociechy spalą tam nadmiary energii i wytrzymają kilku godzinny lot.
Tym razem mogliśmy sobie usiąść i spokojnie „napawać się” lotniskiem!!!!
Mimo, że w Nowym Jorku byłam już kilka razy i absolutnie uwielbiam to miasto, to po raz pierwszym miałam okazje zobaczyć je zimą i do tego przed świętami.
Jak zawsze było FANTASTYCZNE!!!!
W przeciwieństwie do lata, nie było ono tak szalenie zatłoczone, ani głośne, zdecydowanie było w nim mniej turystów i takiej letniej gorączki.
Bardzo nam to pasowało, mogliśmy „schodzić” Manhattan, licznik na iphonie pokazał nam, że w cztery dni zrobiliśmy osiemdziesiąt pięć kilometrów!!!!
Było pięknie, a pogoda zupełnie jak na zamówienie słońce i temperatura w okolicach zera, jednego wieczoru nawet popruszył śnieg, czy może być bardziej magicznie?!!!!
W tajemnicy Wam powiem, że z trzech dla mnie ważnych miast czyli Warszawy, Londynu i Nowego Jorku, zdecydowanie Warszawa wygrywa konkurs na najładniej przybrane miasto na święta….
CDN









