W piątek o tym co było i w środę i w czwartek…

Biegiem do komputera, bo jakoś ciągle nie mam czasu na wpis.

Już wczoraj miałam napisać o tym, jak to wspaniale, że zaczął się grudzień.

W głowie, miałam kilka naprawdę fajnych wpisów, bo jeden nawet doczekał się swojego spełnienia na wirtualnym papierze. Publikacji nie było, bo chyba za dużo w tym wpisie było patosu i uwielbienia dla grudnia.

Rozpływałam się na temat atmosfery przed bożonarodzeniowej, jak to cudownie, kiedy w powietrzu unoszą się zapachy z lubością o tej porze roku rozpylane w sklepach, bo przecież nic tak nie koi nerwów, jak zapach cynamonu, pomarańczy i goździków. Człowiek łatwiej sięga wtedy po portfel, kupując kolejny prezent i myśląc, a co tam przecież są Święta!!!!!

Oczywiście i ja się wybrałam na zakupy, nie tylko do Ashford w środę tę przedpierwszo grudniową wybrałam się do kolejnego miejsca rozpusty BLUWATER. To taka podlondyńska Galeria Mokotów.

Wcześniej zobaczyłam na Instagramie Martynę Wojciechowską i jej  selfi w  zielonej maseczce z zielonej herbaty właśnie. Myśle sobie musi być super, jeżeli tylko ją znajdę to na pewno kupię i w piątek wypróbuje, baaaa zrobie sobie selfie i wrzucę na bloga.

Wchodzę do JOHN LEWIS i jest stoisko ORIGINS firm z której owa maseczka pochodzi. Pytam czy jest, no jest oczywiście i oczywiście jest najlepsza i oczywiście Pani najbardziej ją lubi ze wszystkich maseczek tej firmy, na marginesie wspomina, że innych nie próbowała.

Kupuję, biorę, jasne, że tak. Przy kasie okazuje się, że jak wezmę w zestawie ze specjalną miseczką i łyżeczką to cała maska będzie tylko 5 funtów droższa. Robię interes życia, bo miseczka ładna bardzo, a łyżeczka trąca orientalnymi klimatymi. Już myślę o piątkowym/dzisiejszym wpisie!

W domu pudełko ładnie ustawiłam w łazience, niech czeka.

W czwartek pierwszego, jak we wszystkich domach, do których dotarły kalendarze adwentowe, tak i u nas rozpoczął się dzień czekoladką. Sama te kalendarze kupiłam, zresztą w tym samym sklepie co super maskę, mówiłam, że to sklep w którym jest wszystko!

Wieczorem miałam zaplanowanym szybki wypad do miasta, bo następnego dnia, czyli dziś w piątek dzieci miały dzień, kiedy przychodziły nie w mundurkach, a w swoich własnych ciuchach.

W UK zdarza się to kilka razy i jest nielada przeżyciem, dla dzieci i dla matek również. Cztery razy do roku matki mogą zaszaleć i wbić swoje dziecko w polo od ralph lauren, adidasy nike, bluza abercrombie, jeansy levis, lub jakikolwiek inny równie oszałamiający zestaw. To co wszyscy ludzie mają na codzień w Polsce tu jest wielkim świętem, więc dzieci idą przystrojone niczym choinki, bo wiadomo jasna sprawa itd.

Tym razem, dzieci mogł być w swoich ubraniach, ale pod warunkiem, że będą miały jakiś motyw bożonarodzeniowy. Nie jest to skomplikowane zadanie w UK, bo oni uwielbiają tu Świąteczne sweterki, a’la Marc Darcy z Bridget Jones.

Sweterki są wszędzie i są coraz bardziej odpustowe. Ja stwierdziłam, że udam się po nie do PRIMARK, przez Polaków uroczo nazawanego PRIMANIM. Badziew tam masakryczny, ale mają absolutnie wszystko, człowiek wydaje 30 funtów, a siaty ma pełne jakby wydał 300. Oczywiście ciuchy są jednorazowe, bo po praniu biustonosz przypomina bardziej stringi, ale co tam, na ten jeden raz myślę, że sklep idealny.

Co najważniejsze wieczorne zakupy możliwe są tylko wieczorem w czwartek, bo tak to sklepy są czynne do 18, a tego dnia rozpusta do 21. Wiedziałam, że Bartek będzie wcześniej tj. o jakiejś o 18, zalało klinikę w Sevenoaks, dzięki bogu!

Szybko przywiozłam z basenu Jaśka i już o 19 byłam na parkingu. Dwie godziny szaleństwa. Po tym jak znalazłam idealne miejsce, wychodzę z samochodu i co? i okazuje się, że nie mam torebki. Boże kto mi ją ukradł, jakieś nowe sposoby mają niezauważalne. Po 3 minutach zorientowałam się, że to żadna nowa mega zaawansowana metoda rabusiów, a mój Jaś wziął mi torebkę wyjmując swoje rzeczy.

Na szczęście miałam w kieszeni jakieś drobniaki, które pozwoliły wyjechać mi z parkingu, już sobie wyobrażałam jak Bartek wskakuje w samochód, zostawiając dzieci same i jak Kaja zaczyna płakać.

Misja misją, więc łamiąc wszelkie zasady ślamazarnej angielskiej jazdy o 19.20 byłam na tym samym parkingu tym razem z torebką i portfelem nawet, a w nim i karty i gotówka.

Biegiem do Primaniego pewnym krokiem na samą górę. Po ilości sweterków wiedziałam, że nie tylko ja wpadłam na ten genijalny pomysł.

Zostały te najbardziej festyniarskie świecące i z muzyczką. Trochę się bałam, że się chłopcom nie spodobają, a teraz po ich reakcji na nie boje się o ich poczucie estetyki.

Dziś rano poszli do szkoły w sweterkach i z butelką wina. Tak tak bo mieli dać na Christmas Day, a poza tym każdy taki dzień wymaga jakiejś daniny, albo jest to kasa, albo butla. Tym razem była butla.

Piątek nie był zbyt ciekawym dniem, aż do wieczora. Do czasu mojej maseczki.

Nalałam sobie wannę gorącej wody. Pięknie do zdjęcia spiełam włosy, bo miałobyć selfie w zielonej maseczce. Otworzyłam swoje magiczne pudełko, a tam piękna miseczka, urocza łyżeczka tylko ni cholery nie ma maski.

Niemożliwe, no nie!!!! Jak to? Wyszłam w akcie desperacji jeszcze do samochodu, mając nadzieje, że może jakimś cudem z tej metalowej puchy ta maska wypadła, ale niestety nie.

No dobra nie zmarnuje 300 litrów wody, wykąpie się, ale selfie nie będzie.

Spokojnego wieczoru!

img_0223
Chłopcy w swoich świątecznych ubraniach do szkoły

 

 

Leave a Reply